Kim jest William P. Young? Gdyby jakiś czas temu ktoś mnie o niego zapytał, odpowiedziałabym, że nie mam zielonego pojęcia kim jest ten pan… Nigdy o nim nie słyszałam. Dziś już wiem… i za pewne zapamiętam to nazwisko na długi czas. Jego książka, którą miałam okazję przeczytać, zdecydowanie należy do tych, które zapadają głęboko w pamięć.
Głównym bohaterem powieści jest Mack. 56-letni mężczyzna, mąż i ojciec pięciorga dzieci. Człowiek zupełnie przeciętny, nie wyróżniający się niczym szczególnym. Spotyka go największa tragedia, jaka tylko może spotkać rodzica. Jego najmłodsza córka, 6-letnia Missy zostaje porwana i brutalnie zamordowana przez seryjnego zabójcę. Mack, jak większość ludzi tak okrutnie doświadczonych przez los zwątpi w Boga, w jego miłość i dobroć, a jego wiara zostanie poważnie zachwiana i stanie pod znakiem zapytania. Cztery lata po zaginięciu córki, mężczyzna odnajduje w skrzynce, zaadresowany do niego list od samego Boga, z zaproszeniem do opuszczonej chaty, w której niegdyś znaleziono dowody świadczące o śmierci jego córki. Nie podejrzewa wówczas, że będzie to najażniejsza wyprawa w jego życiu. Nie wie, że ten weekend spędzi z samym Bogiem…
„Będziecie chcieli, żeby wszyscy przeczytali tę książkę!” – oto fragment opisu wydawcy, znajdującego się na okładce. Owszem, zgadzam się z tymi słowami! Zdecydowanie polecam i uważam, że każdy choć raz powinien sięgnąć po tę pozycję! Początek, najzwyklejszy… zapowiada się jak przeciętna powieść kryminalna – wyprawa rodzinna, porwanie dziecka, policja, agenci FBI, poszukiwania bez zadowalających rezultatów… i pogrążony w Wielkim Smutku ojciec. Jednak ciąg dalszy zaskakuje, jest niezwykły… książka zabiera nas na spotkanie z Bogiem.
Początkowo podchodziłam do dalszych wydarzeń ze sceptyzmem. Postacie przedstawione przez autora wydawały mi się po prostu… hmm… niestosowne?! Nie wiem, czy to dobre słowo, ale chyba najbliższe moim odczuciom! Bóg został przedstawiony jako „potężna, uśmiechnięta Murzynka”, Jezus jako „mężczyzna o wyglądzie mieszkańca Bliskiego Wschodu, w roboczym stroju, z rękawicami wetkniętymi za pas na narzędzia”, natomiast Duch Święty był małą azjatką… Wobec takiej charakterystyki Trójcy Świętej poczułam mały niesmak… Jednak później zrozumiałam dlaczego. Zostałam wychowana i żyłam z głęboko zakorzenionym przekonaniem, że Bóg POWINIEN wyglądać jak dziadek, stary człowiek z siwą brodą do pasa 🙂 Jednak kolejne strony tej książki przypomniały mi, jak bardzo trzymamy się zakorzenionych wyobrażeń… Przecież Bóg jest wszystkim! Jest wszędzie i może przybrać każdą postać! Więc czemu niby nie mógłby być Murzynką?! Książka ta stara się przedstawić nam i wytłumaczyć, to co dla nas – ludzi – niewyobrażalne, niepojęte… Autor stara się przedstwić nam nieograniczoną miłość, jaką Bóg darzy ludzi i świat. Próbuje przetłumaczyć nam Biblię i najprościej przedstawić nam… Boga.
Bezsprzecznie jest to magiczna powieść… Książka, którą można by polecić wszystkim, bez względu na wyznawaną wiarę. Napisana w prostej formie. Dość dobrze się ją czyta. Napisana w stylu rozmów człowieka z Bogiem. Jednak nie jest łatwa… Zmusza do refleksji. Zmusza do głębokich przemyśleń na temat swojego życia, swojej wiary. Owszem ta książka zdecydowanie jest jedną z tych książek, które na długo zapadną mi w pamięć. Przedstawiona historia porusza, a zakończenie jest dość zaskakujące. Historia posiada głębokie przesłanie, znajdziemy tam mnóstwo wartych zapamiętania słów… jednak nie sądzę, żeby człowiek zagubiony, niewierzący, okrutnie doświadczony przez los, nawrócił się po jej przeczytaniu. Ja natomiast przez chwilę juz czułam się nieco zmęczona tą podniosłą atmosferą. Tymi mądrościami, całym tym „wykładem” , patosem… Troszkę chyba autor przesadził, lecz z drugiej strony, jak można łatwiej i inaczej pisać o Bogu?