„Balansujemy na delikatnej huśtawce, którą stanowi nasz dziwny układ – na samych końcach, wahając się, a ona chwieje się niebezpiecznie. Oboje musimy przejść bliżej środka. Mam jedynie nadzieję, że żadne z nas podczas tej próby nie spadnie.”
Od kilku dobrych miesięcy wszyscy się zaczytują w owej bestsellerowej trylogii książek o Greyu, w mediach aż wrze od pseudotwórczości (twórczością prawdziwą bałabym się to nazywać) pani James i wielu ludzi aż sika z podniecenia na choćby jedno słowo o tej serii. A co w niej takiego wyjątkowego? I ja postanowiłam się o tym przekonać, chociaż ewidentnie nie miałam na nią ochoty, jednak ktoś chciał poznać moją opinię o Pięćdziesięciu twarzach Greya.
O fabule tej pozycji nie ma co nawet pisać, bo czytając ją miałam wrażenie, że jej akcja jest równie rozbudowana, jak zlepek kilku filmów porno. No cóż… Kilku bohaterów na krzyż, a cała akcja to wstęp, seks, wyrzuty sumienia, ochota na bzykanko, seks, wyrzuty sumienia, ochota na bzykanko, seks, wyrzuty sumienia, ochota na bzykanko, seks i po raz kolejny wyrzuty sumienia będące zakończeniem. No cóż, jak widać nie jest ona zbyt rozbudowana ani fascynująca, często wręcz irytująca.
Do Pięćdziesięciu twarzy Greya podeszłam z wielką dozą sceptycyzmu, więc dlatego moje rozczarowanie po skończeniu lektury nie było aż tak wielkie, ale jednak nasunęło się kilka przemyśleń. Po pierwsze, o co chodziło autorce, kiedy tworzyła tę książkę, co chciała przekazać. Jakieś wartości? Wydaje mi się, że niekoniecznie, bo moim zdaniem jedynym przesłaniem płynącym z tej książki jest jedno wielkie stwierdzenie, że seks jest fajny i to wokół niego powinno się wszystko kręcić. Nie mówię, że to jest do kitu, niehigieniczne i obrzydliwe, ale czy to on ma być centrum wszystkiego? Podniecenie czytelnika? No, chyba tak, choć ten sam efekt, ba, nawet lepszy i to w zdecydowanie krótszym czasie, da obejrzenie pornosa. Więc z czego wynika taka popularność tej książki? Sama nie wiem? Czy z tego że ludzie chcą zaspokoić swoje seksualne potrzeby i fantazje, a lepiej się przyznać, że przeczytało się książkę niż obejrzało film dla dorosłych z pięknymi paniami nadmuchanymi sylikonem piersiami? No na to wychodzi. W dzisiejszych czasach seks i nagość są wszędzie. Płaskie brzuchu i roznegliżowane ciała wyskakują w Internecie, są w reklamach dachówek, samochodów czy nawet batoników. (Tak swoją drogą, czy to nie przesada? Przecież te reklamy oglądają także dzieci!). Do tego w większości filmów są sceny łóżkowe, często pokazane w bardzo dobitny i jednoznaczny sposób. Także w wielu książkach pojawia się motyw miłości cielesnej. Wszystko fajnie i pięknie, jeżeli jest to tylko mało znaczący wątek w książce, będący jakimś przerywnikiem czy czymś takim. Ale żeby pisać książkę, której fabuła opiera się tylko i wyłącznie na tym? Jak dla mnie przesada. I nie dość, że akcjaPięćdziesięciu twarzy Greya kręci się wokół jednego, to jeszcze jest napisana językiem banalnym, mało literackim, momentami wręcz prymitywnym. Przyznam szczerze, że tak naprawdę nie potrafię znaleźć w książce nic co uznałabym za ciekawe. Jak dla mnie gniot w najczystszej postaci i to w dodatku taki, którym wielu ludzi się zachwyca, a media opiewają go bestsellerem. Jak dla mnie jest w tym wszystkim coś niezrozumiałego. Ja tylko się ciesze, że czytałam ją na tablecie jako darmowego e-booka i nie wydałam na nią ani grosza. Gdybym ją kupiła, to byłyby to najgorzej zainwestowane pieniądze w moim życiu, a po kolejne części nawet nie zamierzam sięgać.
Reasumując, Pięćdziesiąt twarzy Greya to książka z serii bez kija nie podchodź. Nie polecam jej nikomu, bo po co marnować na nią czas i pieniądze? Naprawdę nie warto. Jeżeli szukasz podniecenia, to naprawdę lepiej będzie jak obejrzysz sobie taki jeden filmik dla dorosłych. Uwierz na słowo. Istne 50 odcieni irytacji!
Tytuł: Pięćdziesiąt twarzy Greya
Autor: E.L.James (Erika Leonard)
Wydawnictwo: Sonia Draga
Ocena: 1/6
Recenzja pochodzi z bloga: http://bojalubiekaweiksiazki.blogspot.com/